Republika Buriacji. Syberia w pojedynkę cz. 4


Plany dobrze mieć, choć czasem nic z nich nie wychodzi. Tak było również tym razem. Przyjechałam do Sludianki wczesnym wieczorem, zaliczywszy jeszcze co najmniej 1,5-godzinny spacer po jej  odległych dzielnicach. Wciąż zapominam, że miasta na Syberii, choćby małego, nie da się tak łatwo przejść, ba, nierzadko trawers przez byle wioskę zajmuje z godzinę lub dłużej. Do dworca, nota bene głównej atrakcji, jeśli chodzi o zabytki Sludzianki (to jedyny budynek zbudowany całkowicie z marmuru), dotarłam już tak wymęczona, że sił starczyło mi tylko na zwiedzenie niewielkiego "centrum" z opustoszałym już wówczas rynkiem.





 A potem bezskutecznie próbowałam znaleźć zarówno hotel w rozsądnej cenie, jak i bar, w którym mogłabym napić się piwa. Gdy w końcu zrezygnowana dobiłam z powrotem do dworca, decydując się na płatny od godziny nocleg w tzw. komnacie oddycha, okazało się, że rozwiązanie mych dylematów znajduje się w zasięgu ręki. Tuż przy dworcu mieści się bowiem sklep, ot, taki zwykły, średnio zaopatrzony magazin, w którym jednak pomysłowy uzbecki właściciel ustawił stół i krzesła. Hamza - bo o nim mowa - 15 lat temu, jak wielu jego rodaków, przyjechał tu za chlebem. Potem sprowadził żonę, która go ostatecznie zostawiła i synów, którzy do dziś pomagają mu w prowadzeniu sklepu. Jak twierdził, zamierza na starość wrócić do Taszkientu. Mi również narobił apetytu na Uzbekistan, co zresztą miałam w planach już od dawna. Zobaczymy. Tymczasem jednak nie tylko mogłam napić się zimnego piwa, i porozmawiać o realiach życia Uzbeków na Bajkale, ale dostałam też ofertę noclegu. Niewyobrażalnie gościnny pan zaproponował, że zawiezie mnie do swego domu, a sam będzie nocował w sklepie.
Wolałam co prawda układ odwrotny, ale na to Hamza zgodzić się nie chciał. Byłam już tak zmęczona, że uległam. Po drodze co prawda przeszło mi przez myśl, że może mnie przecież ogłuszyć, związać, zabrać telefon, a potem zamknąć i więzić za przykładem Fritza. Ale że wyglądał na poczciwca i był raczej cherlawy, myśl tę szybko zarzuciłam. Wizja kąpieli i snu na normalnym łóżku zdecydowanie zwyciężyła. Bo niestety obie te kwestie przyjęłam za rzecz oczywistą do tego stopnia, że nie uznałam za konieczne, by zwyczajne o nie zapytać. Tymczasem dom miłego Uzbeka, a raczej to co kiedyś było domem, zdecydowanie nie nadawało się do mieszkania. Ze ścian w pokojach, zakurzonych i zagraconych niczym zamknięty od lat sklep ze starociami, zwisały wielkimi płatami dwie warstwy tapety. A wersalka ze skrzypiącymi i wbijającymi się w plecy sprężynami prezentowała sobą obraz takiej nędzy i rozpaczy, że wąska sofa z dermy w poczekalni dworca wydawała się przy niej szczytem luksusu. Kąpiel, choćby w zimnej wodzie, także musiała pozostać w sferze marzeń - do wanny, w której zresztą i tak nie było wody, nie weszłabym nawet w kaloszach.. ."Wiem, trzeba tu zrobić remont, ale jakoś nie ma kiedy" - rzucił przepraszająco Uzbek. Z grzeczności nic nie odpowiedziałam. Uciec stamtąd jakoś nie miałam odwagi, nie miałam też za bardzo dokąd, więc zostałam, ciesząc się tylko, że przezornie zabrałam ze sobą śpiwór.

Rano Hamza zamknął sklep, żeby mnie odebrać z mieszkania i teoretycznie mogłam zrealizować mój plan. Jednak lało straszliwie, prognozy nie były optymistyczne, zapowiadała się jakaś masakryczna burza, byłoby więc szaleństwem w takich warunkach iść w góry. Miałam jeszcze jedną opcję. Pojechać starą koleją krugobajkalską do portu Bajkał, a tam przeczekać 7 godzin i wrócić nad ranem do Sludianki, by kolejnego dnia, przy pomyślniejszych wiatrach, udać się na wymarzony szlak. Pomysł, który jeszcze poprzedniego dnia wydawał mi się sensowną alternatywą, teraz uznałam jednak za kompletny idiotyzm. Ruszyłam więc na wylotówkę i niedługo później byłam już na drodze do Ułan-Ude. Aplikacja w telefonie pokazywała bez najmniejszych wątpliwości, że tylko tam można liczyć na słońce.
Stopowanie na Syberii to naprawdę prosta sprawa. Na ogół zatrzymują się kierowcy tirów i starych japońskich ciężarówek, ale czasem można liczyć też na nowoczesny i szybki wóz. Tak było właśnie tym razem. Siergiej, kierowca Mitsubishi, okazał się przesympatycznym gościem o niesamowitym poczuciu humoru, więc droga do stolicy Republiki Buriacji przebiegła bezboleśnie i w miłej atmosferze. Gawędziliśmy trochę o polityce, stanie dróg i korupcji. Siergiej nie zważał zbytnio na znaki z ograniczeniem prędkości, zwalniał tylko w miejscach, w których wiedział, że może spodziewać się patrolu. Nie zapinał też pasów, jak zresztą wszyscy syberyjscy kierowcy, z którymi dane mi było podróżować. Rosjanie nie przepadają za zapinaniem pasów. Argument, że chodzi przede wszystkim o bezpieczeństwo, jakoś do nich nie trafia. Uważają, że to tylko jeden z głupich przepisów, które służą wyłącznie policjantom, czyhających na bogu ducha winnych kierowców, by bezwzględnie ogołocić ich z ostatnich zaskórniaków. Generalnie, wiadomo, przepisy są po to, by je obchodzić. A w tym Rosjanie, co Siergiej stwierdził z rozbawieniem, choć i z wyczuwalną nutą dumy w głosie, są absolutnymi mistrzami. No więc tylko udają, że zapinają pas, a jeśli są posiadaczami aut bardziej nowoczesnych, irytująco alarmujących niesubordynowanych drajwerów, sięgają po wymyśloną przez Chińczyków "sztuczkę", tj. metalową końcówkę pasa, którą wpinają gdzie trzeba i mogą jechać swobodnie, bez obwiązywania się jakimś uciskającym ciało ustrojstwem! 

Do Ułan-Ude dotarłam późnym popołudniem, a wiec na tyle wcześnie, by zostawić bagaże w hostelu i zwiedzić centrum miasta - z gigantyczną, ponoć największą na świecie głową Lenina o lekko azjatyckich rysach (jak twierdzi Sergiej, tylko Ruscy są w stanie pobijać tego rodzaju rekordy), najbardziej rozpoznawalnym elementem miasta. Ale godna uwagi jest tam również sobór Ikony Matki Bożej oraz okalające ją uliczki z drewnianymi domkami o kolorowych okiennicach, znane mi choćby z irkucka. Natomiast spacerowe centrum miasta, z placem i nieco atrakcyjniejszym deptakiem wzdłuż ulicy Lenina (a jakże), przypomina raczej "centra" małych czy średnich miast polskich - takich choćby Suwałk, skąd pochodzę. Irkuck, mimo iż podobnego centrum nie posiada, w porównaniu z Ułan-Ude jest miastem zdecydowanie bardziej klimatycznym, choć podobnie chaotycznym. Tu, jak się zdaje, postawiono na wielkomiejskość, efekt jednak okazał się cokolwiek różny od zamierzonego. Na jedno popołudnie to miasto zdecydowanie wystarczy.






Dlatego też kolejnego dnia uciekłam ze stolic Buriacji, zawitawszy tam z powrotem dopiero wieczorem. Tym razem postanowiłam odwiedzić nieodległe centra dwóch jakże odmiennych religii. Udałam się zatem marszurtką do oddalonego o 20 km Iwołgińska, gdzie mieści się jedyny na Syberii czynny kompleks klasztorno-uniwersytecki lamaizmu, czyli tutejszej odmiany buddyzmu. Pierwotnie skromny dacan, zbudowany za zgodą Stalina w 1945 roku, w nagrodę za udział Buriatów w walce z nazistami, w kolejnych latach rozbudował się o kilka dodatkowych świątyń, a także stupy (symbol grobowców Buddy) i liczne młynki modlitewne. Całości dopełniły budynki uniwersyteckie, biblioteka, muzeum oraz domy lamów. Zwiedzając ów kompleks można się poczuć niemal jak w Indiach. Zwłaszcza, jeśli trafi się na któreś z mnisich obrządków. Ja trafiłam akurat na porę posiłku - kilkudziesięciu mnichów spożywało czaj z chlebem, na zmianę jedząc i odśpiewując mantry, przy wtórze dźwięków bębnów... Jednak obecność turystów, nawet mimo surowo przestrzeganego zakazu fotografowania, odbiera temu miejscu naturalność. Mnisi co prawda zachowują się, jakby tych gapiów wcale nie było, w pewnym sensie jednak wystawiają się na pokaz, pozwalając traktować  się jak żywy eksponat muzealny. Ale najbardziej wyczekiwanym przez turystów obrazem jest szklany sarkofag z ciałem Itigielowa, buriackiego Chambo Lamy, który dożywszy zaawansowanej starości odszedł podczas medytacji, ale - jak wierzą jego wyznawcy - nigdy nie zasnął na wieki, a jego ciało uległo naturalnej mumifikacji. 



Z Dacanu stopem (tym razem podwiozła mnie kobieta z trójką małych dzieci) dojechałam dla odmiany do Tarbagataj - wioski starowierców, odległej od buddyjskiego centrum o niespełna 30 km. Wioska sprawiała wrażenie cokolwiek bezludnej, wbrew informacjom w przewodniku nie udało mi się "przenieść w czasie" i zobaczyć, jak żyją potomkowie dawnych buntowników, zesłanych tu  w XVII w. (m.in. z terenów dzisiejszej Polski) za odmowę przyjęcia reform prawosławnego kościoła. Mimo to warto tam przyjechać, choćby dla widoku bajecznie kolorowych, zgodnych ze staroruską tradycją domków z bali.





4 kilometry za wioską, wracając w kierunku Ułan-Ude koniecznie trzeba się zatrzymać przy tzw. Skale Śpiącego Lwa. A najlepiej nie tylko się zatrzymać, ale też na nią wdrapać, bo z góry z każdej właściwie strony roztaczają się przecudne widoki na dolinę Selengi.







Nasycona wielokulturowością i pięknem krajobrazu powracam na wieczór (tym razem tirem wiozącym gruz z Chin do Irkucka) do stolicy Buriacji, by kolejnego dnia rano pożegnać się z cywilizacją i wyruszyć na Półwysep Święty Nos - ten sam, do którego nie udało mi się dopłynąć z wyspy Olchon.  Niestety będę musiała potem pokonać tę drogę jeszcze raz z powrotem (do Irkucka będzie jakieś, bagatela, tysiąc kilometrów), ale tym zacznę martwić się później. Póki co liczę na dziką przyrodę, ciekawe trasy trekkingowe i ...brak spotkań z niedźwiedziami.

2 komentarze:

  1. cudownie opisane, az chcialoby sie samemu pojechac. Autostopowanie nie jest mi obce i podziwiam odwagi na takich terenach. Rozumiem, ze mowi pani po rosyjsku? Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówić to za dużo powiedziane, ale w takiej podstawowej komunikacji dają radę. Dziękuję za miłe słowa. Pozdrawiam

      Usuń