Barskoon to malownicze miejsce leżące nieopodal południowego wybrzeża jeziora Issyk-Kul. Nic o nim nie wiem, poza tym, że mieści sławny ponoć wodospad i nie mniej sławny pomnik Gagarina (a ściślej mówiąc dwa). Postanawiam tam jednak pojechać, choć łatwe to wcale nie jest. Marszrutka zawozi mnie co prawda do wsi o tej samej nazwie, ale do wodospadu jeszcze szmat drogi. Tak w każdym razie twierdzi pewien staruszek w kołpaku i z iście kozią siwą brodą, który chwilę później zgarnia mnie z szosy. Dziadek trudni się rozwożeniem po okolicy kumysu – lekko sfermentowanego kobylego mleka, które (w co Kirgizi święcie wierzą) gwarantuje długowieczność. W tej kwestii własnej opinii rzecz jasna, nie posiadam, z całą pewnością jednak mogę stwierdzić, że ów około 2-procentowy trunek gwarantuje…. rozwolnienie. Pić go należy więc z umiarem, co akurat – zważywszy na niezbyt pociągające walory smakowe – nie powinno stanowić większego problemu. Mój kierowca wspaniałomyślnie oferuje mi butelkę tego tradycyjnego narodowego „przysmaku”. Odmawiam jednak - czeka mnie jeszcze kilkukilometrowa wędrówka, a noszony na grzbiecie plecak już i tak wystarczająco ciąży memu schorowanemu ciału. Jeździmy po wiosce dobre pół godziny, ani na jotę nie zbliżając się do celu. Moje pytania staruszek zbywa jedynie dziwnym, choć wymownym uśmiechem, obnażając przy tym swe dwa majestatyczne złote implanty, które starczają mu za całe uzębienie. W końcu, mimo protestów staruszka, wysiadam – mam nieodparte wyrażenie, że szybciej dojdę piechotą.
I kiedy tak drepcę, podziwiając
widoki dookoła, spotykam w krzakach przy drodze parę kilkuletnich dzieciaków,
które ochoczo (jak większość ludzi tutaj) pozują do zdjęć. Daję im przywiezione
z Polski cukierki i zaraz słyszę kobiecy głos dobiegający z ukrytego za
drzewami domu: „Wy turystka? Zachadijcie, pażałsta, na czaj”. Zawsze korzystam
z takich zaproszeń, choć możliwe, że część z nich ma charakter wyłącznie
kurtuazyjny. Wolę się nad tym nie zastanawiać. Moja ciekawość ludzi, ich
zwyczajów i warunków, w jakich żyją, zawsze wygrywa nad tego typu dylematami.
Wchodzę więc i teraz – tym razem do wyjątkowo okazałego i nowoczesnego domu,
który okazuje się być li tylko wakacyjną daczą mieszkającej w Biszkeku rodziny.
Siadamy (jak zwykle w Kirgistanie) w kuchni, gdzie siostra gospodyni już
wykłada na stół rozmaite domowe specjały: konfitury, miód, masło klarowane
(którym tutaj smaruje się chleb – i uwaga! - łyżką, a nie nożem), twaróg i co
najmniej kilkudniowe, twarde na kamień pieczywo (nie raz się jeszcze przekonam,
że standard nie tyle nawet świeżości, co przydatności chleba do spożycia, jest
tu cokolwiek odmienny od naszego). Kirgiski zwyczaj nakazuje, by gościa, nawet
jeśli wpadł tylko na chwilę, powitać choćby skromną przekąską – na ogół jest to
lepioszka, którą rozrywa się na kawałki i układa dookoła talerza, oraz domowe
smarowidła. Żyjący na wsi Kirigizi wszystko robią sami – od masła po mięso – co
z dumą podkreśla tutejsza chadziejka, próbując udowodnić wyższość własnego
narodu nad kapitalistycznym zachodem. Nie tylko zresztą w kwestii jedzenia. „U
nas kiedyś to i piętnaścioro dzieciaków w domach bywało – opowiada - teraz już
częściej pięcioro, w mieście czasem mniej. Ale jak masz tyle dzieci to nie
tylko weselej, ale i na starość opieka. Bo zawsze któreś się tobą zajmie”. Nie
chcę się spierać z poczciwą gospodynią, która swoje racje może i ma, ale weź
chowaj pięcioro dzieciaków, o piętnastce nie wspominając. Na wszelki wypadek
potakuję tylko głową (mój rosyjski zresztą
na specjalnie elokwentną konwersację i tak nie pozwala), a po chwili zbieram
się w dalszą drogę, zostawiając u kobiet swoje rzeczy – skwapliwie skorzystam z
ich zaproszenia na nocleg, bo czuję coraz wyraźniej, że moje niedoleczone
zapalenie gardła nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa.
Przechodzę obok współczesnego
kirgiskiego cmentarza, leżącego na ruinach starych, zabytkowych grobów. Tu i
ówdzie zerkają na mnie niczym duchy twarze umarłych, czasem, na sowiecką modłę,
grawerowane bezpośrednio na kamiennych płytach. Po cmentarzach, które widziałam
w Armenii, gdzie portretuje się często pełne sylwetki naturalnych rozmiarów (taka
trochę cepelia z nutką makabreski), same nagrobki kirgiskie nie robią imponującego
wrażenia. Jednak ich umiejscowienie tuż przy drodze, na kompletnym pustkowiu w
otoczeniu majestatycznych gór, może działać na wyobraźnię.
Dlatego z ulgą witam
zatrzymujący się przy mnie samochód. Wiezie mnie tym razem młody człowiek
pracujący w tartaku za wodospadem. Dojeżdżam bez problemu na polanę, przy
której z obu stron podziwiać można pomniki pierwszego człowieka w kosmosie,
Jurija Gagarina. Ponoć ów sławetny radziecki lotnik lubił tu przyjeżdżać i
płukać złoto w okolicznej rzeczce (w Barskoon jest bowiem kopalnia złota, ale
bez pozwolenia tam nie wejdziesz).
Trochę żałuje, że wybrałam wygodny nocleg w
letnim domku kirgiskich burżujów – na tej cudnej polanie można by spokojnie
rozbić namiot. Jest też kilka jurt, które oferują kawałek podłogi przyjezdnym i
typową tutejszą strawę, czyli sztukę mięsa baraniego. Z ich usług bym raczej nie
skorzystała, ale sąsiedztwo jurt to gwarancja bezpieczeństwa, no i zawsze można
pogadać przy ognisku. Trudno, pozostaje mi wędrówka po okolicy i krótka
wspinaczka w stronę słynnego, acz wcale nie tak okazałego, jak by się mogło wydawać,
wodospadu.
Jestem już z powrotem przy
pomnikach, gdy zatrzymuje mnie piknikująca nieopodal rodzina, która prosi o
zdjęcie, a następnie zaprasza na poczęstunek i wspólne biesiadowanie. Wykręcam
się brakiem czasu i późną godziną, zanim jednak pójdę dalej, muszę choć skubnąć
czegokolwiek. Byłoby wielkim nietaktem, gdybym – zamieniwszy z nimi uprzednio
kilka słów - nie poczęstowała się choćby arbuzem. Biorę więc kawałek od jednej
kobieciny, gdy druga tymczasem wciska mi chleb (tak, tak, owoce zagryzane chlebem
to tutaj normalność), a siedzący naprzeciwko próbuje karmić mnie ziemniakiem ze
swojego talerza! Doprawdy, gościnność w tym kraju bywa czasem zdumiewająca!
Uciekam więc od tych przesadnie
serdecznych ludzi. Wokół poza nimi nikogo już nie ma, złapanie stopa może być
tym razem nie lada wyzwaniem. Na szczęście jednak nie jest. Po niespełna pięciu
minutach zatrzymuję wypasione auto, należące, jak się okazuje, do rodziny
rosyjskich turystów. Miejsca co prawda nie mają, oferują mi jednak podwózkę w …bagażniku!
Nie zastanawiam się długo. Zresztą, samochód to spore kombi, miejscówka więc nie
jest wcale taka najgorsza. Pół godziny później, a więc jeszcze przez zmrokiem,
jestem z powrotem w domu dwóch sióstr. Kobiety nie wydają się być uradowane moim
widokiem. Jedna z nich odkurza, druga uwija się w kuchni, przygotowując
kolację. Chętnie poszłabym na spacer, ale czuję, że mam gorączkę, co więcej, do
drapiącego gardła dochodzi też coraz bardziej uprzykrzający życie ból karku.
Nie baczę więc na lekko kwaśne miny obu pań i siadam przy stole. Gość ze mnie
nie najlepszy – mówię słabo, przychodzę przed czasem, a do tego jeszcze nie
chcę nic jeść. Gospodyni jest wyraźne poirytowana, nie może zrozumieć, że
ciasto z małą ilością mięsa to wciąż jednak ciasto z mięsem, a więc, jako
wegetarianka, nie będę tego jadła. Podsuwa mi w końcu pod nos ów stary chleb, którego
nie jestem w stanie przełknąć i sałatkę z ogórków pływających w morzu uniwersalnego
oleju. Wyłowię kilka dla świętego spokoju i, tłumacząc się kiepskim zdrowiem,
przeproszę panie i pójdę spać. Dom jest może burżujski, ale wody ciepłej ani
łazienki w nim nie ma. Nie ma też łóżek w sypialniach, ani w ogóle żadnych
mebli. Są za to, jak wszędzie tutaj, dziesiątki patchworkowych kołder. Na dwóch
takich będę dziś spać, przykryta trzecią, nieco cieńszą kołdrą. Widzę zresztą
przez uchylone drzwi, że pozostałe komnaty wyglądają podobnie.
Śpię co najmniej 12 godzin i
kiedy zjawiam się na dole około 9 rano, gospodyni jest nie mniej zła niż
wieczorem. Czyżbym spała za długo? Nie oferuje mi nawet herbaty, a na moje
słowa podziękowania odwraca się tylko na chwilę i burczy coś pod nosem. Jej
siostra, w nieco lepszym humorze i wyraźnie zakłopotana, zapala gałązki sosny,
której dym ma ponoć odpędzać wszelkie choroby i złe duchy. Oby zadziałał, bo
chciałabym wreszcie wrócić do formy. Czuję się jak inwalidka w tym Kirgistanie,
zdana na łaskę i niełaskę miejscowych. Ruszam więc do wsi, by złapać marszrutkę
do Dżentiguz, sławnego tutejszego kurortu. Może on w końcu skutecznie mnie uleczy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz