"Armenia ma twarz pięknej dziewczyny": Sewan i dziewicza przyroda okolic Dilidżanu

Wczesnym rankiem opuszczam bazę noclegową w Erywaniu i ruszam dalej. Pierwszym przystankiem jest Sewan – chluba Ormian, którzy z braku dostępu do morza cenią sobie bardzo to rozległe i pięknie położone jezioro. Jadę z bagażem, zamierzam jednak szukać noclegu gdzieś bardziej na północ. Do miasteczka o tej samej nazwie, oddalonego jednak o 6 km od jeziora dojeżdżam marszrutką. Za namową kierowcy zostawiam plecak w aucie – umawiamy się na odbiór po południu, jak skończy pracę. Trochę to ryzykowne, jednak nie mam wyjścia – nie będę przecież wlokła przez cały dzień 10-kilogramowego bagażu! Kierowca wygląda zresztą na porządnego gościa. W marszrutce poznaję też młodą Kanadyjkę, która, tak jak ja, podróżuje samotnie. Jedziemy miejskim autobusem nad jezioro i sąsiedni monaster, a stamtąd bierzemy taksówkę, by zwiedzić jeszcze okoliczne atrakcje – mniej oblegane przez turystów, bo też trudniej dostępne.




Lepecki, zwiedzając Sewan w latach 30., pisał o panującej tu idealnej ciszy i spokoju, ale też „bezludnej nudzie i beznadziejności”. Dziś te słowa brzmią niewiarygodnie, zwłaszcza jeśli odwiedza się jezioro od tej najbardziej turystycznej strony, tuż przy monasterze Sewanawank. Głośne disco przybrzeżnych barów wyjątkowo nie współgra z sąsiedztwem sakralnych przybytków. Choć i tam klimat raczej jarmarczny niż duchowy, co wzmagają budki z pamiątkami, przygodni muzykanci i babuleńki obwieszone tandetnymi koralikami, na których próbują zarobić z co najmniej stuprocentową marżą, biorąc naiwnych turystów na litość tudzież podnosząc cenę z okazji urodzin, które pewnie „obchodzą” w ten sposób codziennie. Tak bliskie sąsiedztwo sacrum i profanum wydaje się typowe dla Armenii, gdzie do codziennych należy widok mężczyzn grających pod kościołem w tryktraka czy rozkładających raczej mało duchowe dobra na zderzaku auta zaparkowanego tuż przy świątyni.



Mimo wszystko warto tam pojechać, zwłaszcza po to, by wspiąć się na wzgórze ponad kościołami i móc podziwiać piękne, otoczone górami jezioro. Jak pisał Maksym Gorki, „wody Sewanu są jak kawałek nieba, które zstąpiło na ziemię pomiędzy góry”.






Koniecznie trzeba się też udać na stary cmentarz do wsi Noratus, gdzie znajduje się największe w Armenii skupisko chaczkarów. Najstarsze pochodzą  z X wieku, jednak uwagę zwracają szczególnie te „koronkowe” z XII i XIII stulecia. Chaczkary to synteza ormiańskiej sztuki i wiary. Są wszędzie tam, gdzie dotarli Ormianie, nie sposób pomylić ich z niczym innym. A przy tym każdy jest wyjątkowy i niepowtarzalny.




Nie mniej urokliwe są też nagrobki, ukazujące nierzadko okoliczności śmierci pochowanych osób tudzież kojarzone z nimi narzędzia czy atrybuty.


Uważajcie jednak na „pomocne” staruszki-przewodniczki. Chętnie oprowadzą po cmentarzu, wskazując na najstarsze i najokazalsze miejsca, opowiedzą związaną z nimi historię lub legendę – będą jednak oczekiwały zapłaty tudzież zakupu własnoręcznie dzierganych szali czy czapek, żądając za nie zawrotnej ceny. Gdy nie chciałam nic kupić ani zapłacić za oprowadzenie, jedna z takich sympatycznych, jak się wydawało, babuleniek przeistoczyła się nagle w istną harpię, grożąc mi pięścią i rzucając pod moim adresem wiązkę soczystych przekleństw.

Po zwiedzeniu cmentarza zamówiony przez nas taksówkarz, któremu najwyraźniej w ogóle się nie śpieszyło (a może po prostu wyrobił już dniówkę) zawozi nas jeszcze pod jeden, nieczynny monaster, a potem na plażę – dużo ładniejszą i zupełnie pustą. Jakże żałuję, że nie wzięłam ze sobą stroju! Na koniec okazuje się, że mój plecak ciągle jest w trasie, odwozimy więc Kanadyjkę na marszrutkę do Erywania i zatrzymujemy się w knajpie, gdzie specjalnie dla mnie przygotowują wegetariański posiłek (nic poza frytkami nie ma w tradycyjnym menu tej restauracji). Plecak w końcu odbieram i ruszam dalej. A właściwie taksówkarz zatrzymuje dla mnie samochód jadący w stronę Dilidżanu, gdzie zamierzam przenocować.





Tym razem moja autostopowa przygoda mogła mieć nie najszczęśliwszy finał, jeden z podwożących mnie  młodzieńców – bardzo przystojny i jeszcze bardziej pewny siebie i swojej nieodpartej urody – nie chce bowiem zaakceptować faktu, że jestem średnio zainteresowana zacieśnianiem naszej znajomości. Nie trafiają doń żadne argumenty, czym się zresztą specjalnie nie przejmuję – do czasu, gdy w końcu dojeżdżamy do hotelu w górach, pod Dilidżanem. Jestem  tam jedynym gościem, co samo w sobie nie jest jeszcze tak straszne – zwłaszcza, że zajmuję iście królewski apartament z
dwiema sypialniami i z pięknym widokiem na góry.  W dodatku za śmiesznie niską cenę.  Jednak mój uczynny znajomy, który wcześniej zamienił z właścicielem hotelu kilka słów po ormiańsku, nie zamierza wcale grzecznie się pożegnać. Kierowcę zostawia w aucie i usiłuje przegonić też hotelarza. Na szczęście reaguję w porę i do tragedii nie dochodzi. Jak mi jednak ów właściciel hotelu powie potem, chłopak podał się za mojego znajomego i poprosił o niezamykanie drzwi na noc, bo – o zgrozo!  – rzekomo ustaliliśmy między sobą, że wróci do mnie później! Hotelarz zresztą też jest niezły – puka do mego pokoju o 23:30, dzierżąc pod pachą kilka butelek piwa i mówi, że chce mnie „ugościć” w ramach przeprosin za zaistniałą sytuację! Na szczęście ten akurat przyjmuje odmowę ze zrozumieniem, życzy mi jeszcze dobrej nocy i nieco zawstydzony znika w hotelowym holu. Jestem tak zmęczona całym dniem, że mimo tych nieprzyjemności szybko zasypiam.





Rano wyruszam jeszcze na spacer po okolicy i małą rundkę pod górę, a potem łapię stopa dalej, udając się w kierunku Alawerdi, ostatniej mojej ormiańskiej przystani. Po raz kolejny trafiam na młodych chłopaków, tym razem jednak bardzo ułożonych i nieskładających mi na szczęście żadnych ofert. Zatrzymujemy się po drodze przy wsi Fioletowo, zamieszkanej przez mleczników (mołokanie) – odłam prawosławnych chrześcijan, wbrew zaleceniom cerkwi, której zwierzchnictwa zresztą nie uznają, spożywających w czasie postu mleko. Tacy, można by rzec, prawosławni protestanci – przestrzegają bowiem dość surowych, jak na dzisiejsze obyczaje, zasad i żyją bardzo skromnie, na ogół w niewielkich enklawach.



c.d.n


6 komentarzy:

  1. Armenia, to kraj bardzo fajny!

    OdpowiedzUsuń
  2. Sprzedawać komuś swoją kulturę, zamiast starać się z nią zaznajomić - to się nie godzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dominika, rozwiń proszę, bo nie bardzo wiem, do czego ten komentarz

      Usuń
    2. Staruszki-przewodniczki, które chetnie oprowadzą i opowiedzą - a później... :)

      Usuń
    3. Ach, no tak. Ale jak mi powiedział taksówkarz - to nie są dobre kobiety. Oskubać turystów- to ich cel, reszta jest tylko środkiem, całkiem skutecznym, jak mniemam

      Usuń