O nadmiarze pragnień i niemocy twórczej albo dlaczego nie napiszę tekstu o Lwowie

Zakładając ten blog, obiecałam sobie, że będę opisywać wszystkie podróże. Te dalekie i te bliskie, samotne i w towarzystwie. Mało tego, zainicjowałam zakładkę z recenzjami książek podróżniczo-reporterskich oraz tę, w której przedstawiać miałam płody własnej "twórczości" - tj. miniopowiastki z podróży pociągiem. Płody okazały się jednak mało urodzajne i na jednym wpisie się skończyło. Fakt, przestałam włóczyć się pociągami, bo szczęśliwie nie muszę już dojeżdżać do pracy, ale wiem, że to marne wytłumaczenie. Historie przychodzą do mnie zewsząd - znajduję je w tramwaju, w metrze czy na bazarze. Czasem nawet coś pośpiesznie zanotuję "ku pamięci" - bo jak na porządną adeptkę szkoły reportażu przystało, noszę przy sobie zawsze poręczny kajecik… Ale na notatkach się kończy. Z recenzjami jest podobnie. I nie chodzi nawet o brak czasu, bo tracę go sporo na rzeczy, o których nie warto pisać. Już raczej o lenistwo. Ale przede wszystkim o to, że na ogół chcę za dużo i za bardzo. Do tego na raz. I tak jest ze wszystkim. Z podróżami (odwieczny problem – gdzie jechać, bo chciałoby się w tyle miejsc jednocześnie), z językami obcymi (bo uczę się jednocześnie kilku i w efekcie żadnego nie znam perfekcyjnie), z książkami (zaczynam kilka i nie zawsze kończę), ze sportem, zainteresowaniami, tematami badawczymi. Ba, nawet robiąc zakupy nie potrafię się często zdecydować i kupuję 5 sukienek, których nigdy nie założę lub zamawiam pudła żarcia, którego nie ma komu jeść. To ciągłe nienasycenie, poczucie, że muszę więcej i bardziej bywa też paraliżujące. W efekcie często nie robię nic, poza planowaniem tego, co muszę/chcę zrobić w przyszłości.
W końcu jednak przychodzi opamiętanie i zaczynam coś robić. Na przykład piszę, po raz kolejny dobrze przeterminowany, wpis na bloga. Jak w tym momencie. Gorzej, jeśli nie mam wiele do powiedzenia, wtedy mogę rozczulać się jedynie nad własną niemocą, lenistwem i defektami natury psychiczno-intelektualnej. No, to teraz już wiecie, po co ten przydługi wstęp J Naprawdę chciałabym powiedzieć coś sensownego o Lwowie, nie powielając jednocześnie tysięcy artykułów o zabytkach i innych atrakcjach miasta. Mój blog nigdy nie miał być rodzajem przewodnika. I takowym nie będzie. Co jednak mogę napisać o mieście, w którym spędziłam tylko tydzień? I do którego jechałam w celach głównie badawczych? Co prawda szybko się okazało, że pod tym względem będzie to wyjazd mało owocny, mogłam więc szwendać się po mieście do woli, mimo niesprzyjającej, zwłaszcza w pierwszych dniach, aury.  Byłam we Lwowie też kilka lat temu, gdy wraz z moim ówczesnym facetem objeżdżałam tereny dawnej Rzeczpospolitej. Nie odpuściliśmy wówczas żadnego przybytku kultury, jak na porządnych historyków sztuki przystało. Dlatego też tym razem chodzenie po mieście od zabytku do zabytku jakoś nieszczególnie mnie pociągało. Odwiedzałam jedynie ulubione miejsca lub te, których z poprzedniego wyjazdu nie pamiętałam. Poza tym wałęsałam się bez celu, przyglądając się na zmianę ludziom i budowlom, a w międzyczasie rozmawiając z babuszkami na targu, pijąc niedobrą kawę w kawiarni, nie najgorsze piwo przy fontannie z pomnikiem Diany czy jedząc całkiem niezłe chaczapuri w rozsianych po mieście gruzińskich knajpkach (polecam szczególnie te poza rynkiem, małe, niepozorne i tanie).

Ubocznym produktem tego flanerstwa były zdjęcia, choć w mniejszej niż zwykle ilości. I niewiele wśród nich ujęć znanych z przewodników czy pocztówek. Zresztą zobaczcie (i oceńcie) sami. Niech one tym razem zastąpią słowa.


Skansen. przyjemne miejsce i w pięknym otoczeniu, choć niekoniecznie o tej porze roku

Najpiękniejsza według mnie kamienica na lwowskim rynku. Ta czarna, naturalnie


Knajpka dawnej lwowskiej bohemy.  Mają dobre piwa i nadal zdarzają się tam niezłe jazzowe czy bluesowe koncerty
Katedra ormiańska. Szczególne miejsce., nawet dla agnostyczki. Słuchając śpiewu tutejszego zakonnika, śpiewu przeszywającego niemal do trzewi, byłam skłonna uwierzyć w transcendencje. 

Koszyk obok Nikifora pełen był banknotów.. A żywego ducha dookoła. Nie chciało mi się jednak sprawdzać, kto się po niego zgłosi.
Odbudowa synagogi w toku. Jakość nie powala
Dawna ulica żydowska. Tu jakby czas się zatrzymał
A ten busik stał tu też przed paru laty

Jeden z licznych bazarów. Moje ulubione miejsca we Lwowie





dawny rynek

Jeden z licznych polskich akcentów we Lwowie



Przy pomniku Mickiewicza też się można modlić

Strojna staruszka pijąca piwo pod cmentarzem. Za takie obrazki kocham Wschód!
Cmentarz Łyczakowski i nagrobki młodych żołnierzy poległych na Majdanie


1 komentarz:

  1. Jakbym czytała o sobie, całkowicie Cię rozumiem. Też zawsze zastanawiam się co wybrać, bo chce za dużo i wszystko na raz, w dodatku, żeby to była jak najlepsza opcja jak najmniejszym kosztem np. w przypadku podróży, które uwielbiam i w efekcie często nie robię nic, bo nic nie jest wystarczająco dobre, ale przecież nie ma rzeczy idealnych. Dużo rzeczy nie robię też, bo wydaję mi się, że nie byłabym najlepsza. Jestem perfekcjonistką, zawsze myślę, że moglam coś zrobić lepiej, wybrać lepiej, choć staram się to zmienić. I przekonałam się też, że jednak lepiej zrobić coś (nawet nie najlepiej jak to możliwe i nie analizując wszytskich opcji i potem nie móc zdecydować) niż nie robić nic, bo chyba nie ma czegoś takiego jak najlepszy wybór, po prostu są różne drogi.

    OdpowiedzUsuń