Jadę do Kirgistanu!!

Dlaczego Kirgistan?
Nie pamiętam już dokładnie, jak narodziła się myśl, by jechać do Kirgistanu. Wiem jedynie, że gdzieś w sieci natrafiłam na zdjęcia kirgiskich gór i …przepadłam z kretesem. Niewiele o tym kraju wówczas wiedziałam, nic właściwie, poza tym, że to dawna radziecka republika leżąca gdzieś w głębokiej Azji. Decyzję podjęłam natychmiast, a szybki risercz, potwierdzający możliwość wjazdu bez wizy i meldunku (którego wymagają choćby władze pobliskiego Uzbekistanu) tylko mnie w słuszności tej decyzji utwierdził. Od początku wiedziałam też, że jadę sama, choć słysząc to ludzie pukali się w czoło, bezskutecznie apelowali do mego zdrowego rozsądku, a w najlepszym razie poprzestawali na niedowierzającym zdziwieniu. „Przecież to dzikusy. I do tego Muzułmanie. Życie Pani niemiłe?” – burknął do mnie antypatyczny sprzedawca na krakowskim bazarze. Kupiłam u niego gaz pieprzowy i, szczerze mówiąc, po tej odzywce miałam ochotę sprawdzić, czy aby na pewno działa. Zresztą, wielokrotnie się potem przekonam, że Kirgizi to naród nie tylko niewiarygodnie wprost gościnny, ale pod wieloma względami daleko bardziej cywilizowany od naszego.
Jednak pytanie: dlaczego sama? (w domyśle: „nie boisz się?”) będzie mi towarzyszyć także podczas tej trzytygodniowej wyprawy. Kirgizi to koczownicy, doskonale rozumieją ideę wędrówki, jednak podróżujące samopas kobiety stanowią dla nich kuriozum, którego pojąć nie są w stanie. Wymyślałam więc rozmaite powody takiej decyzji, zależnie od humoru i osoby, z którą akurat rozmawiałam. Bywałam więc dziennikarką, która przyjechała do Kirgistanu zrobić reportaż, nauczycielką polskiego z Biszkeku, turystką odwiedzającą znajomą Kirgizkę, która nieszczęśliwie zachorowała i zmusiła mnie do jazdy solo, wreszcie matką i żoną męża dorabiającego na chleb za granicą. W tych opowieściach na ogół jakieś ziarno prawdy było, jeśli natomiast próbowałam być stuprocentowo szczera, miałam wrażenie, że wówczas nikt mi nie wierzył. I Bóg wie o co mnie podejrzewano! Takie drobne kłamstwa, szczególnie gdy miałam do czynienia z samotnymi mężczyznami, wydawały się nie tylko rozsądniejsze, ale też bardziej bezpieczne. Choć Kirgizi, inaczej niż Gruzini czy Ormianie, nachalni wcale nie byli, nie czepiali się też każdej napotkanej okazji do podrywu. Ale strzeżonego…

Asel
  
Asel z córką (po prawej)
 Moja podróż do Kirgistanu zaczyna się w Pradze, dokąd udaję się na dwa dni z synem – to taki marny substytut wspólnych wakacji, o które nam coraz trudniej ostatnio. Jest fajnie, choć mamy zupełnie inne oczekiwania. Dwa dni później, po kilku godzinach lotu i z niemałą przerwą na iście fascynujące zwiedzanie lotniska w Stambule, bladym świtem ląduję w Biszkeku. Kieruję się w stronę wyjścia krokiem niepewnym i zmęczonym – jednak, otoczona natychmiast przez chmarę natrętnych taksówkarzy, szybko przytomnieję. Po Gruzji i Armenii wiem jak to działa, lepiej się nie zatrzymywać i nie wdawać w dyskusję, bo nie odpuszczą. I oskubią, co do tego nie ma wątpliwości. Choćby się nam wydawało, że po długich targach zrobiliśmy niezły deal, okaże się potem, że przepłaciliśmy i tak co najmniej trzykrotnie. Dlatego unikam taksówek, zwłaszcza na lotniskach, skąd na ogół dojechać można do centrum marszrutką i to za jakąś 50 razy niższą cenę. Ale tym razem nie mam wyjścia – Asel, która miała mnie odebrać, nie zdąży przyjechać, daję się więc złapać w szpony taryfiarza. No niech ma na zdrowie. Mnie się już marzy tylko gorący prysznic i poduszka. I przynajmniej to pierwsze szybko się ziści. Skromne mieszkanie Asel będzie prawdziwym luksusem w porównaniu do tego, co ma mnie czekać przez najbliższe trzy tygodnie. A dostęp do łazienki z wanną i ciepłą nielimitowaną wodą będę wkrótce wspominać z rozrzewnieniem.
Z Asel właściwie się nie znamy. Ale dla Kirgizów to nie jest problem. Nieraz się jeszcze przekonam, że wystarczy kilkuminutowa rozmowa, by zyskać miano ich przyjaciela i zasłużyć na przyjęcie z honorami godnymi co najmniej bliskiego członka rodziny. Tym razem jest podobnie. Asel przyjeżdża specjalnie dla mnie ze wsi, gdzie na lato wprowadziła się cała jej rodzina. I zostawia mi klucze do mieszkania, choć zamieniłyśmy ze sobą może kilka zdań, i to pół roku wcześniej, gdy – jako socjolożka, która przyjechała do Polski na półroczne stypendium – zawitała w Krakowie z gościnnym wykładem poświęconym kirgiskim obyczajom. Pogratulowałam prelegentce, porozmawiałyśmy przez chwilę, a kiedy zdradziłam się z planami odwiedzenia jej kraju, usłyszałam, że koniecznie muszę zatrzymać się u niej. I tak zrobiłam.

Pierwsze kroki w Biszkeku, stolicy Kirgistanu
Nakarmiona i odświeżona ruszam wreszcie na zwiedzanie miasta – niestety sama, Asel musi wracać do chorej córki. Błąkam się trochę po omacku, tracąc sporo czasu na załatwianie drobnych spraw, a przede wszystkim szukanie księgarni z mapami. W końcu się udaje. Kupuję porządną górską mapę, z której jednak nigdy nie skorzystam. Czytanie zwykłej drogowej mapy to już dla mnie nie lada wyzwanie, ta zaś okaże się absolutnie poza zasięgiem mych możliwości. A że po kilku dniach plecak ciążyć będzie tak, że nawet kawałek papieru wyda się balastem, porzucę ją gdzieś na drodze. Może ktoś bardziej rezolutny będzie miał z niej lepszy pożytek?
Sam Biszkek niczego nie urywa, ot, przeciętne socrealistyczne miasto, które ratują jedynie spore połacie zieleni i największe w kraju targowisko, czyli Osz bazar. Warto tam zajrzeć, oszałamia bowiem nie tylko rozmiarem, ale też asortymentem. Wszystko tam znajdziesz: od tutejszych „przysmaków”, czyli słonych kulek z suszonego mleka (tzw. kurut) i innej lokalnej spożywki, przez ciuchy i szkolną „chińską” wyprawkę, na częściach rowerowych (też na ogół chińskich) skończywszy. Uwielbiam bazary, nie tylko ze względu na chęć próbowania damasznych specjałów, ale też dla obserwacji ludzi. Tym razem jednak zwijam się szybko – zmęczenie skutecznie pobija ciekawość.




Wsiadam do marszrutki i wracam do domu Asel. Muszę się wyspać. Do Biszkeku wrócę jeszcze na koniec podróży, tymczasem jutro rano ruszam na 3-dniową wyprawę w góry. Choć nie będzie to, jak się wkrótce okaże, najmądrzejsza decyzja w moim życiu.



4 komentarze:

  1. Uwielbiam targowiska. Potrafią baaaardzo wiele powiedzieć o kulturze kraju, który zwiedzamy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie. W kolejnych postach do targowisk jeszcze wrócę. Potrafię po nich łazić godzinami - przyglądać się ludziom i ich codzienności, ale też rozmawiać z babuszkami, próbować, nierzadko kupować (w tym dobra, które są mi kompletnie niepotrzebne, ale jakoś mi tak głupio odejść z niczym). Pozdrawiam

      Usuń
  2. Szanowna Pani Doktor, odczuwając nagły przypływ chęci ucieczki od codzienności i motywowana dziecięcymi marzeniami o podróżniczym stylu życia, przypomniałam sobie o Pani blogu, którego adres poznałam podczas ubiegłorocznych zajęć prowadzonych przez Panią. Pośpiesznie wpisując adres Pani bloga do przeglądarki, poczułam to niesamowite zainspirowanie podróżniczym sposobem na życie/ bycie? Z każdym kolejnym postem docierało do mnie, jak cenne jest opieranie się stereotypom, sprzeciwianie konsumpcjonizmowi, oswajanie się z własną osobą. Dziękuję bardzo za chwilę refleksji i miło spędzony czas na tym blogu. Pozdrawiam i życzę jeszcze więcej możliwości percypowania tego, co nowe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojej, strasznie mi miło! Dziękuję za te słowa - szkoda, że nie wiem komu. Niemniej pozdrawiam serdecznie i życzę siły do realizacji dziecięcych marzeń. Bo warto!

      Usuń