Mistyczny Safed w czasie szabatu


Pomysł, żeby pojechać do Safedu w szabat był cokolwiek szalony, choćby z powodu całkowitego zamrożenia komunikacji publicznej aż do późnych godzin wieczornych. Autostop okazał się środkiem skutecznym, niemniej czasochłonnym. Ostatecznie dojechaliśmy czterema samochodami, spotykając się z nieustannym zdziwieniem kierowców. "Jedziecie do Cfat? Przecież dziś szabat, wszystko tam zamknięte. Dosłownie wszystko". Nasze odpowiedzi, że chcemy tylko pospacerować po mieście, nie znajdowały uznania w oczach miejscowych. Tak jakby cały sens zwiedzania sprowadzał się do knajp, sklepów i muzeów. Niezrażeni tym brakiem zrozumienia, dojechaliśmy w końcu do celu i zostaliśmy za nasz opór szczodrze wynagrodzeni. Ba, śmiem twierdzić, że jak jechać do Safedu, to tylko w szabat.

Magiczny Badak: najpiękniejsze jezioro Uzbekistanu, o którym nikt nie wie, spotkanie z dzikiem i skarbnica gościnności, czyli Uzbekistan w pojedynkę cz. 2

Turyści przyjeżdżający do Uzbekistanu celują raczej w odwiedzaniu, bezapelacyjnie godnych uwagi, zabytków architektury. Niektórym udaje się jeszcze zahaczyć o Nukus i zorganizować wycieczkę na dawne Morze Aralskie. Tylko nieliczni, stacjonując w Taszkiencie, decydują się na jednodniowy na ogół wypad w góry, odwiedzając znany niegdyś kurort Chimgan lub – zdecydowanie rzadziej – próbując zdobyć szczyt o tej samej nazwie. Miłośnicy turystyki górskiej wybierają w Azji Centralnej raczej Kirgistan czy Tadżykistan, kraje oferujące wiele wymagających tras nierzadko dostępnych tylko prawdziwym alpinistom. Tymczasem niewielkie stosunkowo pasmo Tien Szanu może z powodzeniem stanowić alternatywę dla mniej wprawionych piechurów - najwyższy szczyt osiąga tu ledwie 3400 m, co przy tadżyckich 6-tysiącznikach wydaje się nieledwie rozgrzewką. Mniejsza wysokość i – wydawałoby się – większa dostępność nie sprawiają jednak, że roi się tu od turystów. Owszem, przybywa ich w ostatnich latach coraz więcej, są to jednak na ogół zorganizowane wycieczki nad jezioro Charvak tudzież „zdobywanie” szczytów z pomocą kolejki linowej, reliktu z czasów radzieckich, który z uwagi na stan zachowania i poziom jest tu nie lada atrakcją dla ludzi o mocnych nerwach. Samopas chodzą nieliczni, przed czym zresztą przestrzega np. Lonely Planet. Przestrzega, bo brak oznakowanych szlaków, rzekoma konieczność posiadania zezwolenia na trekking dłuższy niż jednodniowy, ryzyko nielegalnego przekroczenia granicy z Kirgistanem i wreszcie obecność dzikiej zwierzyny w wyższych partiach gór nie pozwalają autorom przewodników czynić inaczej. Przeszukiwałam wytrwale polski i anglojęzyczny Internet, szukając szaleńców, którzy jednak poszli w jakieś mniej znane miejsca. Nic jednak nie znalazłam. Są, owszem, opisy pełnych zachwytu wycieczek, ale wyłącznie takich z przewodnikiem i wynajętym autem. Jedna z ekskursji zrobiła na mnie szczególne wrażenie, nie sama wycieczka właściwie, a jej cel, tj. jezioro Badak, położone kilkadziesiąt kilometrów od Chimganu, wśród gór Pskom, niebezpiecznie graniczących z Kirgistanem. Urzeczona widokiem postanowiłam za wszelką cenę tam pojechać, mimo braku mapy i dokładnego opisu trasy. Miałam jedynie nawigację turystyczną, którą mój ukochany sprezentował mi właśnie na urodziny. Pozostało tylko dostać się jak najbliżej szlaku. Plan był dość mglisty, ale w takich sytuacjach chodzi przecież o to, żeby wyjechać, określić pierwszy cel i liczyć, że jakoś to będzie. I zwykle bywa, i to całkiem nie najgorzej.

Taszkient. Senne miasto o wielu twarzach. Uzbekistan w pojedynkę cz.1


Żegnając się z Syberią latem ubiegłego roku, w pewnej irkuckiej czajchanie zdecydowałam, że  kolejnym celem mojej samotnej wyprawy będzie Uzbekistan. Zauroczona na poły dziką przyrodą, a nade wszystko niezwykłą wprost ludzką gościnnością, której przed trzema laty doświadczyłam w Kirgistanie, postanowiłam wrócić do Azji Centralnej. To nie jest oczywiście tak, że nie chciałabym zobaczyć Machu Picchu, Taj Mahal czy Angkor Wat. Ale myśl, że miałabym stać w kolejce, by dopchać się do punktu widokowego, drżeć przed kieszonkowcami i trenować nieufność do miejscowych, wciąż skutecznie studzi mój zapał. Tak więc znów wybieram Wschód, a ściślej kraj byłego ZSRR, gdzie czuję się bezpiecznie, gdzie potrafię się jako tako dogadać, gdzie mogę wędrować godzinami bez potykania się o innych turystó*w i gdzie wreszcie, last but not least, mam szansę poznać zwyczaje lokalsów, a nie tylko o nich czytać. Tym bowiem, czego w tych podróżach szukam najusilniej, jest autentyczność. Szukam prawdziwego świata, niedostępnego tym, którzy opuszczają na chwilę swoje osiedla, by zaszyć się w hotelu z lampką szampana w dłoni. Na taki świat liczyłam, wyjeżdżając do Uzbekistanu. Świat jeszcze niezadeptany i niezepsuty przez turystów o pękatych portfelach. Świat ludzi gościnnych, szczodrych, otwartych, zwyczajnie bezinteresownie życzliwych. Uzbekistan mógł się okazać wyborem idealnym także dzięki zniesionym wreszcie wizom i poluzowaniu dyktatorskiej śruby po śmierci prezydenta Karimowa. Poza tym z uwagi na nie tak wielkie może jak u sąsiadów, ale za to bardziej dzikie góry. No i miasta, prawdziwe perły architektoniczne leżące na dawnym Szlaku Jedwabnym, które, jak wierzyłam, pozwolą mi porzucić na chwilę wygodne, acz bezduszne zdobycze zachodniej cywilizacji i przenieść się w magiczny klimat rodem z "Baśni tysiąca i jednej nocy".

Koleją wokół Bajkału na pożegnanie Syberii


Zgodnie z planem wyruszyłam wcześnie rano i już po niespełna czterech godzinach byłam w Sludiance. Odebrałam moje rzeczy, po czym wsiadłam do pociągu, który przez następne 5 godzin w niespiesznym tempie sunął wzdłuż Bajkału, pozwalając nam podziwiać swoje bezkresne piękno, góry w tle, tunele budowane, jak cała kolej, m.in przez polskich zesłańców w niesłychanie trudnych warunkach, a czasem też modernistyczne budynki stacji. Ta stosunkowo przyjemna podróż, urozmaicana kilkuminutowymi postojami w co ciekawszych stacjach, warta była odbycia choćby ze względów poznawczych, bo same widoki, choć atrakcyjne dla oka, były w sumie dość jednostajne.

O wędrówce we mgle, strachu i ruskiej propagandzie. Chamar Daban i Pik Czerskiego, czyli Syberia w pojedynkę cz. 7


"Góry zdrzemnęły się na moim czole" (E. Cioran)

Myślałam, że dojadę do Sludianki wczesnym rankiem, jednak tym razem złapanie stopa okazało się być zadaniem nieco trudniejszym. W końcu zatrzymała się młoda kobieta, która wcześniej co prawda nie zareagowała na moje machanie, ale zawróciła uznawszy, że w tym miejscu stojąc, jestem właściwie bez szans. Ostatecznie w Sludiance byłam dopiero przed 11. Zostawiłam część rzeczy u znajomego Uzbeka, a ów był tak miły, że zawiózł mnie jeszcze pod bramę tutejszego GOPR-u, dzięki czemu zaoszczędziłam jakieś 3 km bezsensownej wędrówki. Moim celem była turbaza ulokowana nieopodal stacji meteorologicznej, skąd rano chciałam wyruszyć na Pik Czerskiego. Przejście tych niespełna 18 kilometrów zajęło mi ok. 5 godzin, z przerwą na posiłek i piwo w turbazie mniej więcej w połowie drogi. Sama trasa do trudnych nie należała, g'woli ścisłości była wręcz banalnie prosta, raczej spacerowa niż wysokogórska, jednak męcząca z uwagi na odległość i monotonne, choć niebrzydkie, krajobrazy.

Ruskie absurdy, ciepłe jeziora nad zimnym Bajkałem oraz piękne widoki, których nie widać, czyli Syberia w pojedynkę, cz. 6


Kolejny dzień nie przyniósł szczególnie ekscytujących wrażeń. Po śniadaniu, pożegnawszy się uprzednio ze Stachem, wróciłam znanym mi już pieszym szlakiem do Monachowa, skąd już bez trudu złapałam auto do Ust-Barguzin. Wiózł mnie tym razem komunista na emeryturze, dawny pracownik parku. Zapytany, jak się żyje na Syberii, odparł, że "dobrze, tylko śniegu dużo".  Po chwili dodał jednak, że nie tak dobrze, jak to bywało za Sowieckiego Sajuza. "Bo wtedy - przekonywał mnie ożywiony nagle staruszek - ludzie byli uczciwi i sprawiedliwi. Ale zło przyszło z Ameryki, a z nim pierestrojka i nawet ryby w Bajkale zaczęły zdychać (!)". Jak na prawdziwego komunistę przystało, dziadzio na koniec zażądał ode mnie pieniędzy za podwózkę - miałam jednak tylko 100 rubli pod ręką, więc się na mnie, biedaczyna, nie wzbogacił. Kolejne 150 kilometrów jechałam z mało na szczęście rozmownym panem, nie musiałam więc po raz kolejny odpowiadać na wciąż te same pytania. Najlepsze było jednak ostatnie 100 kilometrów, które spędziłam w...taksówce.. Tak, to nie pomyłka, na Syberii autostopowiczów zabierają nawet taksówkarze. Czy raczej ich pasażerowie. Mój wypasiony mercedes wiózł dwóch biznesmenów, których zapewne ujęła za serce samotna podróżniczka, nie na tyle jednak, by zabawiać ją jałową konwersacją. Po kurtuazyjnym "skąd jesteś" panowie zajęli się pstrykaniem fotek przez okna samochodu - nie zamieniwszy już ze mną ani słowa. Może odpowiedź nie przypadła im do serca, a może mijane wioski były ciekawsze? Nie wiem, ale jakoś specjalnie nie narzekałam. Fotek co prawda nie robiłam, zajęłam się za to kontemplowaniem dość monotonnego, wiejskiego obrazu za oknem.

Poza głównym szlakiem - Zatoka Barguzińska i Półwysep Święty Nos, czyli Syberia w pojedynkę cz. 5


Półwysep Święty Nos był od początku jednym z absolutnych  must see mojej syberyjskiej wyprawy. Chciałam tam popłynąć z wyspy Olchon, okazało się to niestety niemożliwe. Nie dałam jednak za wygraną, postanawiając dotrzeć do tej dzikiej połaci Syberii drogą lądową. Trasę prowadzącą z Ułan-Ude do Ust Barguzin przejechałam w kilka godzin autostopem, w sumie czterema samochodami. Choć bywały takie momenty, że stałam na drodze przez dobrych kilkanaście minut, nadal uważam, że autostopowanie na Syberii to łatwa sprawa. Najprościej złapać tira czy ciężarówkę, ale i porządne auta się zatrzymują, na ogół z rosyjskimi turystami za kierownicą. Sybiracy z odległych zakątków regionu tłumnie przyjeżdżają nad Bajkał, już jednak Zatokę Barguzińską zwiedzają raczej mieszkańcy stolicy Buriacji i okolic. Tym razem zabrałam się z młodym chłopakiem kształconym w Petersburgu, który wrócił w rodzinne strony, a teraz jechał odwiedzić rodziców; z mężczyzną, który przez 100 km nie odezwał się do mnie ani słowem; z gościem pracującym przy wyrębie lasu, który rozklekotanym jeepem wiózł mnie prawie godzinę  przez ledwie 20 km, strasząc przy tym niedźwiedziami (a potem podarował mi na pocieszenie 1,5 litra soku i kilogram pierników) i wreszcie z wiozącym gruz Buriatą, który z ogromną wesołością niepozbawioną jednak delikatnej nuty pogardy (a może tak mi się tylko wydawało?) reagował na wszystko, co mówiłam, włączając w to cel mojej pajezdki i sposób  podróżowania.